ARTYKUŁY

Wojciech Birek

Preacher

Zakochałem się w "Preacherze".

Teraz zastanawiam się, co też takiego mogło uwieść faceta, który trochę już w życiu komiksów przeczytał - w komiksie, czarnym od krwi, ociekającym przekleństwami i z upodobaniem balansującym na granicy bluźnierstwa. Od razu nasuwa się odpowiedź: ależ właśnie to, wszystkie te brzydkie, grzeszne i nieprzyjemne rzeczy stanowią o atrakcyjności komiksu o niezwykłym kaznodziei. A we mnie, jak w wielu przede mną amatorach fabularnej makabry, budzi się prymitywny, żądny krwi i adrenaliny pożeracz niewybrednej sensacji.



Cóż, może i tak jest; ale gdyby chodziło tylko o to, miałbym czego żałować. Bo "Preacher" to nie tylko flaki, krew i najpopularniejsze słowo świata, choć bez tych ingredientów doprawdy trudno sobie serial Gartha Ennisa i Steve'a Dillona wyobrazić. "Preacher" jest czymś więcej, i to coś w zupełności tłumaczy i usprawiedliwia wszelkie drastyczności. Tylko bowiem na takim, jak rodem z koszmaru tle nabierają pełni postacie bohaterów, historia, w jakiej uczestniczą i świat, w jakim żyją (żyją?...). Opowieść o Jessem Custerze jest po prostu niesamowitą historią, niezwykle dramatyczną, intensywną i (przy całej swej drastyczności) prawdziwą. Historią, w której stapiają się w niepowtarzalną całość losy silnych, wyrazistych postaci i dwóch znanych nam dobrze (przynajmniej ze słyszenia) światów, które ukazują nam tu zupełnie zaskakujące oblicze. Te dwa światy to, oczywiście, Ziemia końca wieku (a może epoki), oraz tzw. "tamten świat" - świat aniołów, szatana i... Boga. Co ciekawsze, ten drugi świat również wykazuje wszelkie oznaki zmierzchu i rozpadu.

Pomysł, wydawałoby się, piekielnie (to dobre określenie) ryzykowny; łatwo w takim temacie o parodystyczną łatwiznę czy apokaliptyczne zadęcie. I jedno, i drugie widzieliśmy już mnóstwo razy, nawet w komiksach. Tymczasem Ennis, modyfikując i łącząc oba te elementy, uzyskał zupełnie nową jakość, która nadaje jego komiksowi piętno niepowtarzalności. "Preacher" jest obrazem Apokalipsy, ale wyraźnie odmiennym od innych tego typu przekazów. W świecie bez Boga i Szatana łamią się i znikają tradycyjne linie podziałów; Jesse i jego sprzymierzeńcy toczą walkę i ze Złem, i z Dobrem, które to pierwiastki często zamieniają się miejscami lub zlewają w jedno. Niejednoznaczna staje się moralna przynależność samych bohaterów, których co i raz gotowi jesteśmy ustawiać po innej stronie odwiecznej barykady. Jesse, Tulip i Cassidy nigdy nie będą w naszych oczach aniołami, ale też ani przez chwilę nie odmówimy im cech bardzo ludzkich, które tłumaczą ich zachowania: strach, gniew, bezwzględność łączą się w ich czynach z miłością, przyjaźnią, bólem i tęsknotą. To trójka Jeźdźców innej, nie dla wszystkich dostrzegalnej Apokalipsy, wypalających na obliczu Ziemi piętno zagłady. To trzy zagubione w wielkim i bezwzględnym świecie istoty, obarczone nadludzkim brzemieniem, od którego nikt nie chce i nie może ich uwolnić. Chwile, ułamki codzienności, zwyczajności ich zachowań, uczuć i wahań są w zestawieniu z ich brzemieniem przejmujące jak świadectwa ginącej cywilizacji.

Inną wartością komiksu Ennisa i Dillona jest silne obudowanie głównego nurtu opowieści rozwinięciami historii poszczególnych postaci. Nawet te rysowane dużo słabiej niż komiksy Dillona wciągają jak lotne piaski. Historie "Świętego od morderców" czy "Sami-Wiecie-Kogo" rzucają nas w inne konwencje, których w głównym nurcie nie uda się znaleźć, jednocześnie wzmacniając działanie w serialu każdej z postaci. A skoro już mowa o warstwie graficznej, to zastanawiam się, czy to klasa opowieści tak łatwo przekonała mnie do klasycznych, ale przecież nie tak znowu rewelacyjnych rysunków Dillona, czy raczej jednak należy ją traktować jako nierozłączny składnik wartości serialu. Po namyśle dochodzę do wniosku, że chyba jednak to drugie. Myślę zwłaszcza o rodzaju narracji obrazowej komiksu, sposobie kadrowania, charakterystycznym, czytelnym rysunku, kompozycji i przepełniającym kadry tego komiksu powietrzu, skontrastowanym z wyrazistym rysunkiem ludzkich twarzy (lubię Dillonowskie zbliżenia). "Preacher" nie byłby oczywiście sobą bez cudownych (hmm... ten naturalizm w pokazywaniu szpetoty) okładek Glenna Fabry'ego. Może nieco "uładniony" rysunek Dillona jest właściwą przeciwwagą dla jego drastycznej treści?...

"Preachera" czytałem tak, jak rzadko zdarza mi się czytywać komiksy - od razu w systematycznie podawanych dużych dawkach. Choć efekt zażycia był piorunujący (patrz: pierwsze zdanie tekstu), pojawiły się skutki uboczne. Uzależniłem się od "Preachera" i w związku z tym zwracam się z gorącym apelem o ogólnonarodową zbiórkę na rzecz skompletowania dla mnie brakujących mi jeszcze epizodów. Datki w dowolnych ilościach prosimy nadsyłać.......................

[Pozostający na głodzie Wojciech Birek]

Fragmenty artykułu ukazały się w KKK 10.

WRAK.PL - Komiksowa Agencja Prasowa