Wojciech Birek Preacher Zakochałem się w "Preacherze". Teraz zastanawiam się, co też takiego mogło uwieść faceta, który trochę już w życiu komiksów przeczytał - w komiksie, czarnym od krwi, ociekającym przekleństwami i z upodobaniem balansującym na granicy bluźnierstwa. Od razu nasuwa się odpowiedź: ależ właśnie to, wszystkie te brzydkie, grzeszne i nieprzyjemne rzeczy stanowią o atrakcyjności komiksu o niezwykłym kaznodziei. A we mnie, jak w wielu przede mną amatorach fabularnej makabry, budzi się prymitywny, żądny krwi i adrenaliny pożeracz niewybrednej sensacji.
Pomysł, wydawałoby się, piekielnie (to dobre określenie) ryzykowny; łatwo
w takim temacie o parodystyczną łatwiznę czy apokaliptyczne zadęcie. I jedno,
i drugie widzieliśmy już mnóstwo razy, nawet w komiksach. Tymczasem Ennis,
modyfikując i łącząc oba te elementy, uzyskał zupełnie nową jakość, która
nadaje jego komiksowi piętno niepowtarzalności. "Preacher" jest obrazem Apokalipsy,
ale wyraźnie odmiennym od innych tego typu przekazów. W świecie bez Boga i
Szatana łamią się i znikają tradycyjne linie podziałów; Jesse i jego sprzymierzeńcy
toczą walkę i ze Złem, i z Dobrem, które to pierwiastki często zamieniają
się miejscami lub zlewają w jedno. Niejednoznaczna staje się moralna przynależność
samych bohaterów, których co i raz gotowi jesteśmy ustawiać po innej stronie
odwiecznej barykady. Jesse, Tulip i Cassidy nigdy nie będą w naszych oczach
aniołami, ale też ani przez chwilę nie odmówimy im cech bardzo ludzkich, które
tłumaczą ich zachowania: strach, gniew, bezwzględność łączą się w ich czynach
z miłością, przyjaźnią, bólem i tęsknotą. To trójka Jeźdźców innej, nie dla
wszystkich dostrzegalnej Apokalipsy, wypalających na obliczu Ziemi piętno
zagłady. To trzy zagubione w wielkim i bezwzględnym świecie istoty, obarczone
nadludzkim brzemieniem, od którego nikt nie chce i nie może ich uwolnić. Chwile,
ułamki codzienności, zwyczajności ich zachowań, uczuć i wahań są w zestawieniu
z ich brzemieniem przejmujące jak świadectwa ginącej cywilizacji. Inną wartością komiksu Ennisa i Dillona jest silne obudowanie głównego nurtu opowieści rozwinięciami historii poszczególnych postaci. Nawet te rysowane dużo słabiej niż komiksy Dillona wciągają jak lotne piaski. Historie "Świętego od morderców" czy "Sami-Wiecie-Kogo" rzucają nas w inne konwencje, których w głównym nurcie nie uda się znaleźć, jednocześnie wzmacniając działanie w serialu każdej z postaci. A skoro już mowa o warstwie graficznej, to zastanawiam się, czy to klasa opowieści tak łatwo przekonała mnie do klasycznych, ale przecież nie tak znowu rewelacyjnych rysunków Dillona, czy raczej jednak należy ją traktować jako nierozłączny składnik wartości serialu. Po namyśle dochodzę do wniosku, że chyba jednak to drugie. Myślę zwłaszcza o rodzaju narracji obrazowej komiksu, sposobie kadrowania, charakterystycznym, czytelnym rysunku, kompozycji i przepełniającym kadry tego komiksu powietrzu, skontrastowanym z wyrazistym rysunkiem ludzkich twarzy (lubię Dillonowskie zbliżenia). "Preacher" nie byłby oczywiście sobą bez cudownych (hmm... ten naturalizm w pokazywaniu szpetoty) okładek Glenna Fabry'ego. Może nieco "uładniony" rysunek Dillona jest właściwą przeciwwagą dla jego drastycznej treści?... "Preachera" czytałem tak, jak rzadko zdarza mi się czytywać komiksy - od razu w systematycznie podawanych dużych dawkach. Choć efekt zażycia był piorunujący (patrz: pierwsze zdanie tekstu), pojawiły się skutki uboczne. Uzależniłem się od "Preachera" i w związku z tym zwracam się z gorącym apelem o ogólnonarodową zbiórkę na rzecz skompletowania dla mnie brakujących mi jeszcze epizodów. Datki w dowolnych ilościach prosimy nadsyłać....................... [Pozostający na głodzie Wojciech Birek] Fragmenty artykułu ukazały się w KKK 10. |