Fragmenty ksiażki "Trask prask" Bartosza Kurca.
Bartosz Kurc: Z grona komiksiarzy debiutujących po 1989 roku masz chyba najwięcej
publikacji. Czujesz się już zawodowcem pełną gębą?
Tomasz Leśniak: No jasne! Mam zawodową deskę kreślarską i zawodowe japońskie
pisaki, a pracę oddaję wydawcy w jak najbardziej zawodowej formie, czyli po obróbce
elektronicznej w formacie TIFF.
Jak to jest z Kleksem? Chłopiec czy dziewczyna? W dodatku najczęściej chodzi
nago. Pani czytelników - dzieci - ciekawił ten problemem?
Szarlota Pawel: Dzieci się tym specjalnie nie interesowały. Chociaż parę razy
dostałam listy z pytaniem, czemu jest nagi, no i jakiej płci. No więc parę razy
go ubierałam dla świętego spokoju. Kleks czyli wiadomo, że płeć męska. Starsi
koledzy dokuczali mi, więc zrobiłam parę komiksów prywatnych, które potem Tomek
Marciniak wydrukował, gdzie jest trochę tej rozterki związanej z identyfikacją
płciową. Kleks prywatnie, na pewno ma takie dylematy.
"Żbik" obrósł legendą. Mówi się o tajemniczych dygnitarzach
- scenarzystach. Może by ją Pan nieco odbarwił.
Grzegorz Rosiński: Skąd w ogóle pomysł "Żbika"? Nieufność
do milicji była powszechna i często uzasadniona. Nikt nie chciał iść do milicji.
Nie było naboru. Postanowiono wzorem Zachodu propagować milicję, zastanawiano
się tylko, jakie media będą najlepsze, skuteczne do tworzenia legend typu Supermana,
Batmana czy Myszki Miki. No to komiks, bo telewizja nie była tym, czym jest teraz.
Pod tym warunkiem pozwolono na wydawanie komiksu w Polsce. Byliśmy pierwszym
krajem całego bloku wschodniego, gdzie pojawiły się komiksy. Powód był konkretny.
Nie dlatego by nam pozwolić oglądać kolorowe obrazki, tylko w celach czysto propagandowych,
które później mi wytykano. Nie bezpośrednio, tylko tak sobie wyobrażałem, że
ktoś sobie myśli, że ja byłem kolaborant. To nie była prawda, bo nigdy nie godziłem
się na rzeczywistą propagandę. Złodziej, bandyta tak.
Ingerencje cenzury...
Grzegorz Rosiński: Udało mi się przeforsować z cenzurą. Wygrałem
z nią, bo Żbik jest bez czapki na okładce "Diademu Tamary". "Jak to
funkcjonariusz bez czapki?" - pytano. Takie były stereotypy. "Chwileczkę, on
wykonuje jakieś karate, dżudo z bandytą na mostku, na kładce to przecież czapka
na pewno mu spadła". I nie ma czapki, uparłem się. Innym razem w elementarzu
musiałem narysować Plac Zamkowy z innej strony, żeby król Zygmunt nie miał krzyża.
Jaka to była zabawa w ganianie się z cenzurą. Teraz gdy wszystko wolno to nikomu
nic się nie chce. Kiedyś tworzyło się przeciw czemuś, komuś. Był cel, zmaganie,
opór materii, co jest szalenie ważne. Nie lubię pracować na gładkim papierze.
Lubię papier matowy, który stawia opór. Tak samo w życiu, w jakimkolwiek działaniu.
W słoniu "Twisti" powrócił Pan również do dwuznacznego humoru
słownego i graficznego, który zniknął z Pana wcześniejszych komiksów. Jaką miał
Pan swobodę przy tworzeniu tych komiksów?
Tadeusz Baranowski: Jeszcze raz wróciłem do rysowania komiksów dzięki agencji
reklamowej. Chodziło o rysowanie komiksu (oczywiście reklamowego) dla dzieci.
Miałem dużą swobodę w kreowaniu scenariusza, dzięki właściwie niespotykanej obecnie
inteligencji zleceniodawcy. (Ovita Nutricia). Pozwoli mi na bawienie się moim
starym absurdalnym humorem. Nie żądał idiotycznego, namolnego powtarzania jaki
to jego wspaniały produkt znajduje się na rynku. Znosił, a nawet chwalił takie
np. zakończenie odcinka, cytuję : "W NASTĘPNYCH ODCINKACH BĘDZIEMY SIĘ STARALI,
BY HISTORYJKI NIE BYŁY GŁUPSZE OD DOTYCHCZASOWYCH, EWENTUALNIE MINIMALNIE GŁUPSZE".
Och!!!! To se ne wrati...
Zachwalał Pan soki owocowe. Pił je Pan? Jak smakują?
Tadeusz Baranowski: Nie wiem, nie piłem. Przynajmniej Twisti...
Jak dzielisz się obowiązkami scenarzysty z Tobiaszem Piątkowskim?
Robert Adler: Zwykle po prostu siedzimy we dwóch, pijemy piwko i wymyślamy,
co będzie w następnym odcinku. Od czasów "Resetu" prawie nic się nie zmieniło,
czasami więcej albo mniej piwa...
Przy "Statusie" się podzieliliście.
Robert Adler: Nie. Cały czas wymyślamy we dwóch. W albumach Egmontu jest
źle podpisane. Sto razy prosiłem żeby pamiętali, ale w pierwszym albumie poszły
podpisy, że Tobiasz pisze, a ja rysuję. Więc przy drugim albumie mówię, żeby
tym razem dopilnowali... i znowu. Ktoś tam zaspał chyba.
"Franky Krova" - parodia "Funky Kovala' nie
została zbyt przychylnie przyjęta przez Macieja Parowskiego. Jak sądzisz dlaczego?
Robert Adler: Hm, bo ja wiem... Myślę, że parodię czegoś,
co się samemu zrobiło można odebrać niezbyt przyjemnie, to chyba naturalny pierwszy
odruch. Ale przy mnie Parowski śmiał się, mówił: "Patrzcie, przecież to moje
layouty, moje layouty". Nie opieprzył mnie, rąk nie połamał (śmiech) - ale chyba
chodzi mu o to podobieństwo. Parodia "Kovala" działa na tej samej zasadzie
jak parodie filmowe ("Straszny
film", "Hot shots") - żeby w ogóle było zabawne trzeba dość ściśle
trzymać się oryginału, tzn. scen, które się parodiuje. Oczywiście parodiowanie
jest łatwiejsze niż wymyślenie czegoś własnego.
Nie każdy wie, że oprócz komiksów o Kovalu istnieje jeszcze
Twoje opowiadanie "Ostatnia przygoda Funky'ego".
Maciej Parowski: "Zodiakalna afera" to był mój samodzielny pomysł
na trzeci epizod. Znaki zodiaku to moja obsesja. Jak wyjaśnić ich katastrofalną
przemianę? W komiksie to proste. Starczy graficznie pokazać wagę zamienioną w...
gilotynę; nie trzeba słów. Wtedy jeszcze chciałem być pisarzem, pisanie scenariusza
komiksu wyglądało na uboczne zajęcie, dlatego pomysł sprzedałem powtórnie w opowiadaniu
napisanym w stylu wczesnego Drzewińskiego - taki Niziurski skrzyżowany z MacLeanem
- do "Przeglądu Technicznego".
Jak dzieliliście się obowiązkami scenarzysty? Odcinki pisaliście wspólnie
czy przemiennie?
Maciej Parowski: Polch od siebie dokładał i rzucał nam wyzwania. Mówił,
że nie można tracić miejsca na otwarcia, należy ruszyć z dłuższą historią. Jak
i o czym opowiadać? Potężne siły, nadludzkie możliwości, powaga i humor, rozgałęzione
intrygi i spiski. Drolle dlatego są małe, by mogły sterować ludźmi od wewnątrz,
jak w "Spotkaniu" Polcha według scenariusza Siwanowicza z pierwszego
"Relaxu". Byłem jakby sekretarzem (pierwszym! - ha ha) tego komiksu. Jacek często
demolował tekst i nawet wspólne ustalenia nowymi pomysłami, ale to się czasem
przydawało. W "Bez oddechu" zamieszanie z "Czerwonym alarmem"
na DB 4 to pomysł Jacka. Polch wyrzucił nas z pierwszą wersją scenariusza, w
którym bohaterowie ganiali się i strzelali po podwodnych korytarzach. Czym różnią
się podwodne korytarze od zwykłych? Niczym. Gdy nasi przylecieli na Denebolę,
górą lata patrolowiec Stellarów a Funky kładzie rękę na pupie Brendy, to jeszcze
nie wiedzieliśmy, co będzie dalej. Zatelefonowałem do Bogusia żeby narysował
jakiegoś Indianina i nogę Drolla w krzakach. "Jaki Indianin?" "Nie wiem Boguś.
Zestrzelony pilot. Nie wiem. Kosmiczni Robinsonowie, podarty skafander". "A
Droll po co?". "Nie wiem Boguś. Niech będzie, zobaczy się co dalej".
Polecieliśmy na DB 4 nie mając pojęcia co się zdarzy. Tak samo jak nasi bohaterowie.
Zawsze mnie intrygowało czy za twarzą nieprzekupnego policjanta Vita Devro
stoi ktoś prawdziwy.
Bogusław Polch: Wit, Witold. Mój serdeczny przyjaciel. Człowiek wielu zawodów
i tysiąca umiejętności. Trafił w końcu do drogówki. Nie zgadzał się z ówczesną
rzeczywistością. Ułatwiał znikanie zatrzymanych. Ktoś mu powiedział, że będzie
miał kłopoty. Wit uprzedził wydarzenia i zniknął na Antypodach.
Koval ukazał się w Czechach i na Węgrzech.
Bogusław Polch: Tak. Pamiętam jedną z opinii, Czecha lub Słowaka na jakimś
spotkaniu autorskim. "»Thorgal«, fajny je, ne je to »Koval«".
Na Węgrzech również, jak opowiadał Peter Kuczka redaktor "Galaktiki" strasznie
ludzi kręcił. Pamiętam tytuł "Funky Koval Kalandjaj", cokolwiek to
znaczy brzmi ładnie (śmiech).
Czy otrzymujecie listy od czytelników "Komiksowa"? O co pytają?
Rafał Skarżycki: Dzieci bardzo mało piszą. Zdarza się, ale rzadko. Dziecięcy
czytelnik nie pisze, kiedy jest zadowolony. Pamiętam list, który przyszedł do "Świerszczyka". Zrobiliśmy wtedy konkurs na wymyślenie odcinka "Jerzego".
Przyszła historia, która mnie zszokowała swoją ostrością. To była historia o
kanibalach, którzy złapali Jeża Jerzego i chcieli go zjeść, ale on ich przekonał,
by pozwolili ugotować mu zupę dla nich. Mówił, że będzie lepsza. Jeż wykorzystując
dostęp do garnka, brutalnie ich otruł i ruszył ku dalszym przygodom. Było to
szokujące dla mnie, że dziecko wymyśliło tak makabryczną historię.
Ucząc się w liceum plastycznym zdradzałeś się ze swoimi fascynacjami? A
może byłeś osamotniony w nich?
Krzysztof Gawronkiewicz: Najważniejszym przedmiotem było projektowanie, ale
jakoś w ogóle tego nie robiłem, nie oddawałem prac. Profil był chyba wystawienniczy.
Trzeba było robić makiety. Zamiast nich przynosiłem panu Edmundowi od projektowania
komiksy. Z politowaniem to oglądał. Czytał nawet na głos dialogi, oczywiście
mizerne. Pamiętam, że miałem dwóję, otarłem się o wyrzucenie ze szkoły, ale później
dostałem tróję z dwoma minusami, za cierpliwość, że coś robię.
Traumatyczne wspomnienia.
Krzysztof Gawronkiewicz: Pokazałem też mój dwuplanszowy komiks panu Krzyśkowi
od wuefu. I to była kwintesencja liceum. Pan od wuefu bardzo zawodowo zrecenzował
moje rysunki, był w liceum największym fachowcem od komiksu. Powiedział, że obrazki
mu się podobają, że są w porządku, ale zepsułem światło w liternictwie. Miał
rację. "O" było za daleko od "c" i tak dalej.
Często opracowania graficzne Pana książek zawierały nietypowe rozwiązania
np. biały druk na czarnym papierze. Jak przekonywał Pan redaktorów i wydawcę
do swych pomysłów?
Bohdan Butenko: Redaktorów i wydawców nie musiałem przekonywać. Musiałem przekonać
drukarzy. Mnie było łatwiej, bo praktykę dyplomową odbyłem w drukarni i nie dawałem
się zbyć byle czym. Dzięki temu udało mi się zrealizować różne niekonwencjonalne
pomysły.
Sławne "dziurki od klucza". Jak realizowała je PRL-owska poligrafia?
Bohdan Butenko: To było akurat bardzo proste. Był zrobiony wykrojnik, do tego
dochodził młotek, deska i pan, który siedział i robił dziurki.
W tysiącach egzemplarzy...
Bohdan Butenko: Miała być jeszcze dziurka w okładce, ale albo tektura była
za gruba, albo pan robiący dziurki za słaby, więc musiałem ją zamalować.
Czy miał Pan jakikolwiek wpływ na treść i projekty plastyczne filmu według
Pańskiego "Tytusa"?
Henryk Jerzy Chmielewski: Nie bardzo. W filmie obcinają
palce bohaterom. Pytałem się czemu? Tłumaczył mi reżyser i rysownicy, że robi
się mniejszą ilość palców, bo są wtedy wyraźniejsze. Od tego czasu mam obsesję,
bo jak patrzę na filmy rysunkowe,
to liczę palce. I okazuje się, że nieprawda. Owszem, Myszka Miki ma trzy palce,
ale to zwierzak.
|